Czersk, 2025-05-16/18

Można by pomyśleć, że z jakiegoś powodu idea przeprowadzenia 14 Turnieju Rycerskiego w Czersku w tym roku nie spotkała się z aprobatą Najwyższego.


Już w czwartek, a potem i w piątek, gdy w stronę zamku zmierzały z całej Polski poczty rycerskie, wiatr zerwał się okrutny, temperatura zaczęła szybko spadać, a niebo zaciągnęło się chmurami w kolorze ołowiu, które z większą lub mniejszą częstotliwością poczęły podlewać ulewnym deszczem całą okolicę. Jak zgodnie twierdzili starcy, takiej pogody w połowie maja nie było od ponad trzydziestu lat, co potwierdza tylko że nie było to zjawisko pochodzenia naturalnego. Tym bardziej, że wieści z reszty świata były takie, że tylko u nas to wszystko się dzieje, a w krajach ościennych słońce wesoło świeci, i ciepło przyjemne grzeje.

Może być jednak też i tak, że Najwyższy postanowił sprawdzić, czy aby ci, którzy się rycerzami mienią, i miecze przypasane noszą, rzeczywiście trudów się nijakich nie obawiają, i że słuszna ich duma z przynależności do najznakomitszego ze wszystkich stanów. Bo czym innym jest głosić że się mężnym jest, a co innego męstwo owo, w obliczu przeszkód na które nic poradzić nie można, pokazywać.


I musiał być Najwyższy zadowolony z tego co zobaczył. Na placu obozowym, od lat wyznaczonym, już w piątek jeden po drugim namioty rycerskie stawały, dumnie wznosząc maszty ku pochmurnemu niebu, wszem i wobec pokazując że cnoty rycerskie i duch bojowy żadnym przeciwnościom złamać się nie pozwolą. A zaprawdę, było tych namiotów jeszcze więcej niż w latach poprzednich, tak jakby nic niezwykłego się wokół nie działo. Załopotały na porywistym wietrze sztandary, i z każdą chwilą narodu przybywało. Zaprawdę, widok ten serce krzepił lepiej niż najlepsze wino.

Hufiec Mazowiecki, przez Komesa Gotarda jak zawsze prowadzony, również tam się znalazł, i jednym z największych był, dodatkowo w tym roku wzmocniony przez siły Tagmaty, z Bizancjum przybyłej, oraz poczet dobrego rycerza de Carroten, który ze swych pomorskich włości w drogę ruszył, aby komesowi naszemu uszanowanie złożyć i w Turnieju udział wziąć. Takoż i Wesoła Kompania, sojusznicy sprawdzeni, do nas dołączyła. Od nas Komes przywiódł synowca swego Olgierda, był też Sikor i Dobromir, oraz pan Godfryd z synem, przeto gwarno było w obozie, i działo się dużo.


Jako na wstępie wspomniano, Książę Konrad, który Turniej od lat majową pora organizuje, tym razem zrobił to po raz czternasty. I turnieje te zwykle podobne są do siebie, a opisane już były po wielokroć, nie ma więc potrzeby w szczegóły wielkie wchodzić. Jednak jako że pomimo podobieństw, w każdym roku są również i rzeczy wcześniej nie widziane, o tychże wspomnieć warto. Na przykład o tym, że Godfryd mieszek złota gdzieś zgubił. Ale nie tylko.

Otóż gdyśmy wyszli by się zbrojnie, strojnie i pod sztandarami zgromadzonej gawiedzi zaprezentować, akurat po raz kolejny deszcz lać począł, tak że nim chwila minęła, przemoczeni i przemarznięci byliśmy wszyscy. Nic, tylko w błocie się ślizgać, i pomstować na aurę paskudną. Lało się na głowy, jakby wszystkie zastępy niebieskie naraz postanowiły z wiader wodę lejąc nas utopić. I tak to było mniej więcej do godziny piętnastej, gdy Pan nasz w Niebiesiech ulitować się raczył, zastępy swe odwołał, wiatr i deszcz ustały, i nawet słońce nieśmiało przez chmury spoglądać poczęło. W związku z tym kolejne turniejowe wydarzenia odbyć się mogły bez większych przeszkód. I walki, i muzyki granie, i inne atrakcje. Nawet i bitwa, co się tradycyjnie wieczorową porą dzieje, i treningowi rycerskich umiejętności służy, udała się nadspodziewanie. Pan Komes wraz z Dobromirem i Godfrydem, i panem Łukaszem, co kiedyś z nami na wyprawy często jeździł, a teraz czasem tylko, żółto-czerwonymi mazowieckimi pawężami się osłaniając do boju ruszyli, a stawali dzielnie. W jednym ze starć klin wedle starej sztuki ustawiony z Godfrydem na czele przez trzy linie przeciwników się przebił, a mówili oni potem, że czuli jakoby ich olifanty deptały.  Chwilę potem Godfryd na wrażym łbie buławę połamał, a że w tłumie miecza sięgnąć nie mógł, na przeciwnika się rzucił i gołymi rękami na ziemie go sprowadził. Pozostali w tym czasie na lewo i prawo ciosy rozdając również grozę budzili wśród tych co pecha mieli naprzeciw ich stanąć. Przeciwnik szyk zwierał, łucznicy gęsto strzałami szyli, ale na nic to było, bo za niewątpliwym Świętego Michała wstawiennictwem jedyny szwank jaki komesowi ludzie odnieśli to spuchnięte Godfryda usta, co sobie je o swój własny nosal obił, gdy mu się hełm na głowie przesunął. W radosnym nastroju do obozu więc powrócono.


Dobry rycerz de Carroten wieczorną porą księdza dobrodzieja co mu w podróżach towarzyszy poprosił, aby ten mszę dziękczynną w obozie wyprawił, na co tamten chętnie przystał. Jeden z namiotów na kaplicę polową przysposobiony został, i gdy słońce zaszło, w blasku świec krucyfiks oświetlających, łacińskie sentencje ponad obóz się wzniosły. Lecz nie wszyscy okazali się tak pobożni jak ludzie z mazowieckiego hufca, i gdy Komes z Sikorem we mszy uczestniczyli, w pozostałej części obozu już odbywały się hulanki, ogni puszczanie, i insze atrakcje, co to zwykle w rycerskim towarzystwie się odbywają. Każdemu jego strawa, jak to się mówi. Ci, co pokarmu dla duszy potrzebowali, otrzymali go. Inni, którzy nie o Życiu Wiecznym myślą, jeno o kałduna napełnieniu i dziewek obmacywaniu, również nie mieli na co narzekać.
Po mszy do biesiadowania zasiedliśmy, a pan Godfryd przez Komesa poproszony do ksiąg swych zajrzał, i Pieśni o Cydzie przy ogniu recytować począł. I jak to się przy tej okazji często dzieje, skończyć ich nie miał jak, bo z różnych powodów publiczność mu się do innych przyjemności rozeszła.


Noc minęła spokojnie, namioty ciepłe nam a suche dały schronienie, a dzień kolejny znów deszczem nas przywitał i ogólną ciała słabością, niektórzy bowiem długo w noc od ognisk nie wstawali. I znów wiało, i znów chmury i deszcz, lecz pomimo tego turniej trwał w najlepsze.


Gdy południe wybiło obóz poczęliśmy zwijać. Na koniec jeszcze okazało się że przeczucie Komesa sprawdziło się – otóż dobry rycerz de Carroten tym samym był, który dawien dawno, jeszcze z naszym panem Dejrisem, podwaliny pod stan rycerski w Polsce kładł. Przeto jeszcze bardziej niż zwykle żałowaliśmy że tym razem pan Dejris w dziedzinach swych pozostać musiał i na Turnieju do nas nie dołączył – z pewnością wiele by mieli obaj rycerze do przegadania, po wielu latach na nowo się spotkawszy.


Czternasty Turniej przeszedł więc do historii. Konradowi ludzie mówią że ich Pan nieco jest już tą sprawą zmęczony, i nie wiadomo ile ich jeszcze się odbędzie. Pozostając dobrej myśli na ten temat, w świetle wszystkich przeszkód jakie pokonaliśmy aby na zamku być, nie zostaje mi nic innego, jak słynne zdanie w przeszłości przez Pana Waska wypowiedziane sparafrazować:

„A Turniej i tak się odbył!”

I oby tak dalej, aż do końca świata.